Andrzej Sikorowski
Poeta codziennego cudu
- Siła jego twórczości zasadza się na prostych skojarzeniach - na odkrywaniu w przeciętności i prowincjonalności "codziennego cudu". ANDRZEJ SIKOROWSKI jest poetą codziennego cudu zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej, ale jak przypomina K. I. Gałczyński: "... są jeszcze sprawy drobne". Poetyckość Andrzeja to właśnie zachwyt nad takimi rzeczami - filiżanką kawy, tatuażem na ramieniu ładnej dziewczyny czy walizką. Z tych błahych i mało inspirujących elementów dnia powszedniego kreuje on liryczny obraz świata, który jest naprawdę uroczy - mówi o przyjacielu Grzegorz Turnau, pieśniarz i kompozytor krakowskiej Piwnicy pod Baranami.
Urodził się 10 października 1949 roku w Krakowie. Jest autorem tekstów, kompozytorem i liderem grupy "Pod Budą", z którą nagrał 14 płyt; znalazło się na nich 150 piosenek. Grupa jest zdobywcą licznych nagród w środowisku akademickim, a drogę do sławy otwarło jej wyróżnienie za "Bardzo smutną piosenkę retro" na festiwalu w Opolu w 1979 r. Organizatorzy zagrozili Sikorowskiemu, że nie wystąpi, jeżeli nie zetnie włosów... - Będą to oglądać Rosjanie, Rumuni i co oni powiedzą, że u nas jakaś dzicz na scenie!? - argumentowali.
Ostatnio Sikorowski wrócił z Iławy, gdzie licealiści zorganizowali festiwal jego twórczości. Przyznali mu tytuł honorowego absolwenta iławskiego LO. Piosenkarz studiował polonistykę na UJ, ale stwierdził, że magistrem nie będzie i tak jest do dziś. - Takie dyplomy jak ten z Iławy bardziej cenię niż poważne premie. Nie odmierzam życia wyróżnieniami, a największą nagrodą jest publiczność, a nie koperty czy figurki - wyznaje.
Dom rodzinny
Ojciec artysty był dziennikarzem "Echa Krakowa" i "Gazety Krakowskiej". Matka po wojnie próbowała śpiewać i stąd pewnie skłonność syna do muzykowania. O rok młodsza siostra mieszka z mężem Andrzejem Gebertem, korespondentem Telewizji Polskiej, w Strasburgu, gdzie jest dyrektorką polskiej szkoły i autorką podręcznika języka polskiego dla obcokrajowców.
Andrzej Sikorowski stacjonuje w podkrakowskiej Rząsce, oazie spokoju i przystani po dalekich wojażach. Jego małżonka hoduje tam kwiaty i krzewy, również malinowe. - W 1974 r. nad Jeziorem Rożnowskim tak się spiekłem, że koleżanka krzyknęła: "Wyglądasz jak malina!" i to zostało. Najbliżsi nazywają mnie "Malina". - Za sąsiadów ma kolegów z "Pod Budą", a także Krzysztofa Piaseckiego i Annę Dymną. - To fajne miejsce, ale ja jestem strasznym mieszczuchem. Jeśli dłużej przebywam poza Krakowem, to wsiadam w auto, by sprawdzić czy kościół Mariacki i Sukiennice jeszcze stoją - śmieje się.
Z Grzegorzem Turnauem wykonuje "Nie przenoście nam stolicy do Krakowa". - Jest to wyrażenie niechęci do "efektownych" pomysłów rządzących. Ktoś może w Sejmie powiedzieć, że Kraków był stolicą Polski i dobrze by było do tego wrócić. To mnie przeraża - wyjaśnia genezę przeboju. - Tu, w Krakowie, wszystko się dzieje wokół Plant. Niektórzy uważają to za grajdołkowate i koteryjne i że aura tu dla przyjezdnych niekorzystna. Być może tak jest, ale ja mam tu swoje korzenie i uważam, że te kamienie są moje.
Tradycja dwóch krajów
Żona piosenkarza Chariklia jest Greczynką. Jej imię pochodzi od słowa chara, co znaczy radość. Państwo Sikorowscy hołdują polskiej tradycji. - W tym roku obchodziliśmy Wielkanoc w Grecji zarówno w obrządku katolickim, jak i prawosławnym. U nas, w Polsce, więcej ciepła wiąże się z Bożym Narodzeniem, u Greków zaś ogromną spontaniczną radością jest Wielkanoc. Rezurekcja w cerkwi o północy przypomina naszą Pasterkę, a także uroczystość Matki Bożej Gromnicznej, bo ogień ze świątyni zabiera się do domów.
Ślub brali w cerkwi. Mają utalentowaną córkę Majkę, z którą ojciec występuje w duecie. Dla niej chce pisać piosenki i lansować ją jako wokalistkę.
Poeta i kompozytor
Chociaż w piosence "Nie przenoście nam stolicy do Krakowa" Sikorowski śpiewa, że "u nas wiosną wiersze rodzą się najlepsze", to jednak sugeruje, że nie ma wtedy specyficznej aury do ich pisania. - Nie jestem pracowitym twórcą, który bez przerwy coś gryzmoli i kombinuje, jak wywołać z siebie rymy. Mobilizuję się, gdy zbliża się nagranie płyty. Wiosna wcale nie powoduje gwałtownych stanów mojej świadomości, to taka licentia poetica - polemizuje ze sobą.
Z każdą piosenką związana jest jakaś opowiastka. - "Cha-cha dla naszej sąsiadki" to od imienia kota Ani Dymnej. "Piosenka o filiżance" - bo pijemy z niej herbatę. Ona zaś stoi, ma uszko, dzięki któremu nasłuchuje, a kiedyś ulegnie rozbiciu. Morał z niej taki, że źle kończą ci, którzy tylko słuchają. "Ballada o walizce" pokazuje zaś faceta, którego z dorobkiem ziemskim do nieba Pan Bóg nie weźmie.
Andrzej Sikorowski często występuje w duecie. Do dziś nie może wytłumaczyć publiczności, że śpiewająca z nim w "Pod Budą" Anna Treter, nie jest jego żoną. Bliższą, nie tylko artystyczną znajomość miał z Andrzejem Zauchą. - Andrzej po śmierci swojej żony traktował nasz dom jak swój i bywał u nas prawie codziennie. - Tym, co odeszli Sikorowski poświęcił jedną z płyt: "Żal za...". Wspomina tam Piotra Skrzyneckiego, który w Piwnicy pod Baranami pytał: Czy zaśpiewasz? A on, choć nie jest artystą "podpiwniczonym", spełniał tę prośbę. Jest utwór dla Agnieszki Osieckiej, z którą napisał "Polską Madonnę" dla Maryli Rodowicz. Dla Rodowicz napisał też "Ale to już było"; gdy stało się przebojem, trafiło do repertuaru "Pod Budą", a także "Rozmowę przez ocean", która jest zbyt osobista i babska, dlatego nie mógłby jej wykonywać.
Artysta z innej epoki
Sikorowski jest cotygodniowym felietonistą "Dziennika Polskiego". - Teksty piszę w domu, a potem dyktuję maszynistce przez telefon. Jestem ostatnim z autorów gazety, którzy nie posługują się komputerem. Tęsknię za światem bez komputerów, SMS-ów, poczty elektronicznej i samolotów. Te rzeczy wprowadziły inny tryb życia, a ja chcę się bytem delektować. Brzydzi mnie świat, który pędząc, nie zauważa innych, bo najważniejsza jest kariera i mamona - żali się artysta.
W niedzielne popołudnia w Programie I Polskiego Radia Sikorowski prowadzi audycję "Muzyczna plotka linii A-B". Prezentuje w niej anegdoty o solistach i zespołach, opowiada o wizytach w ich domach, rodzinach, o ich fascynacjach. Snując opowiastki o wykonawcach zagranicznych, wybiera tych, którzy są mu z jakichś powodów bliscy. Niedawno mówił o Paulu McCartneyu z "Beatlesów", na którego recitalu był w Wiedniu i którego hitów słuchał w młodości.
- Zbliża się czas odejścia na emeryturę, bo nie chcę być na scenie, gdy nie będę miał już sił, by utrzymać gitarę. Chciałbym z Rząski przyglądać się karierze córki, napisać książkę obejmującą fragment show biznesu, którego jestem cząstką, pograć w tenisa, czy móc specjalizować się w nalewkach z wiśni. Po rozbieganym życiu taka starość powinna być zasadna - zwierza się. - Pytany o osiągnięcia, odpowiada bez wahania: "Sukcesem jest udany dom i rodzina. Jeśli chodzi o zespół, to kiedyś w Jordanowie wyszedł na scenę zawiany koleś i powiedział, że słucha innej muzyki, ale podoba mu się to, co robię. To miłe i to wystarczy".
Marcin Spyrka
2003-06-15 - Gość Niedzielny - Poeta codziennego cudu