Andrzej Sikorowski

MÓJ DZIENNICZEK POLSKI

Niedziela, 18 maja


Krótki wypad do Wiednia zacz?? si? od wiosennej, deszczowej k?pieli. La?o ju? na granicy czesko-austriackiej, la?o, gdy wyszli?my z dworca kolejowego. Odbywaj?ca si? w?a?nie uliczna demonstracja (protestowano przeciwko projektowi przed?u?enia wieku emerytalnego) wygna?a z okolicy wszystkie taksówki, podj?li?my zatem heroiczn? decyzj? pieszej w?drówki. I cho? do hotelu mieli?my przys?owiowe dwa kroki - w rz?sistych strugach wody, pod male?kim sk?adanym parasolem przemokli?my do suchej nitki w b?yskawicznym tempie.

Nie namy?laj?c si? d?ugo, postanowi?em zawita? do pierwszego napotkanego lokalu. Kilku facetów gra?o w karty, reszta sali ?wieci?a pustkami - zasiedli?my zatem, zamówili?my piwo, by przy nim przeczeka? nieprzyjazn? aur?. Kelnerka - Polka z Sosnowca - otoczy?a nas troskliw? opiek?, tu? za pierwszym piwem pojawi?o si? kolejne i posi?ek w postaci wiede?skiego sznycla, za którym, szczerze mówi?c, mocno by?em st?skniony. Ogromny kotlet towarzyszy? od tej pory wszystkim gastronomicznym zmaganiom w naddunajskiej stolicy.

Jednak cel podró?y by? inny ni? schlebianie podniebieniu. Cel podró?y by? mistyczny, magiczny, mia? uradowa? dusz? i pokrzepi? serca. Tym celem sta? si? mianowicie koncert Paula McCartneya - jeden z wielu podczas wielkiej ?wiatowej trasy, jak? artysta w?a?nie odbywa.

Ale po kolei. Wst?pem do muzycznej uczty uczynili?my przedpo?udniowy spacer po mie?cie po??czony z wizytami w dwóch muzeach. Nie jestem wielkim fanem owych przybytków, kultur? i obyczaj obcych krajów wol? poznawa?, obserwuj?c ludzi, architektur?, korzystaj?c ze ?rodków komunikacji, przez przypadkow? rozmow? itd. Czasem jednak robi? wyj?tek od przyj?tej zasady i tym razem nie ?a?uj?. W Muzeum Historii Sztuki bowiem w?ród mnóstwa zupe?nie nie przemawiaj?cych do mnie dzie? zobaczy?em kilka absolutnie czaruj?cych. Cudowna "Madonna na ??ce" Rafaela, dwa mroczne autoportrety Rembrandta oraz powalaj?ce na kolana obrazy Bruegla. Tymi ostatnimi zachwycali?my si? d?ugo, komentuj?c geniusz malarski sprzed czterech stuleci. Przecie? dzisiaj by?by wybitnym wspó?czesnym.

I jeszcze ekspozycja wielkiego Francuza w Leopold Muzeum. Chodzi o legend? paryskich kabaretów, dusz? fin de siécle?u, prekursora ?wiatowego plakatu, kronikarza knajpek i lupanarów, potomka arystokratycznego rodu, jakiemu na imi? Henri de Toulouse-Lautrec. Ale nie o znanych wszystkim rysunkach chc? opowiada? - urzek? mnie przede wszystkim pomys? ich pokazania. Bli?niacze okr?g?e sale, zajmuj?ce kolejne dwa pi?tra wy?o?ono czerwonym pluszem, podzielono na malutkie pomieszczenia imituj?ce nieco teatralne lo?e, o?wietlono intymnie, udrapowano jasnymi, at?asowymi firankami. Powsta?a w efekcie atmosfera buduaru, w której bohaterowie tamtej epoki, tancerki, kokoty, bywalcy barów czuj? si? wy?mienicie. Niezwyk?a wystawa.

A wieczorem w ogromnej, wype?nionej do ostatniego miejsca hali spotkanie z legend?, idolem lat m?odzie?czych, gigantem show-biznesu, jednym z dwóch ?yj?cych beatlesów. Siedzia?em w dziewi?tym rz?dzie, mog?em zatem niemal dotyka? tego, co dzia?o si? na scenie. Ca?o?? rozpocz?? krótki, pretensjonalny i pozbawiony sensu pokaz (na szcz??cie bez udzia?u g?ównej postaci imprezy). Baron Münchausen miota? si? w?ród antycznych figur na tle zdj?? Akropolu, si?acz cyrkowy i hinduskie baletnice animowali podobne do globusów balony. Okropno??.

Potem jednak wszystko to znik?o jak z?y sen i pojawi? si? on, z tak dobrze znan? basówk?, zagra? i za?piewa?. Przez trzy godziny ch?on??em t? bibli? ?wiatowej muzyki rozrywkowej wykonywan? przez fenomenalnego kompozytora i jego 4-osobowy band z?o?ony z arcyzdolnych m?odzików. Szczególnie zachwycili mnie perkusista i klawiszowiec wspó?tworz?cy niezwyk?e chórki. To trzeba zobaczy? i us?ysze?, bo nie potrafi? opowiedzie? emocji towarzysz?cych chwilom, gdy sir Paul intonuje "Yesterday" lub z ca?? sal? ?piewa "Hej, Jude". Wielkie, nie starzej?ce si? pie?ni, które nuc? w z?ych chwilach.




powrót do listy felietonów
powrót do publicystyki