Andrzej Sikorowski

MÓJ DZIENNICZEK POLSKI

Niedziela, 14 grudnia


W ?rod? l?dujemy w Amsterdamie. Jak zwykle w tym miejscu, wieje i naszym samolotem rzuca niemi?osiernie. Nie przepadam za takimi emocjami, a tym razem z premedytacj? unika?em ?rodków znieczulaj?cych czy te? rozlu?niaj?cych, których stewardesy maj? pod r?k? sporo. Ale gdy wychodzili?my z dworca lotniczego zrobi?o si? przyjemnie, bo... ciep?o. Blisko?? morza ?agodzi holenderski klimat i spacer przez "czerwon? dzielnic?" przebiega? w rozpi?tych kurtkach. No nie, ?eby od razu zagl?da? do tych wszystkich pomieszcze? z roznegli?owanymi panienkami w witrynie. To trzeba po prostu zobaczy? i traktowa? jak pewn? ciekawostk? folderow?. Dziewczyny o ró?nych kolorach skóry pr??? si? wyzywaj?co i u?miechaj?, ale nas bardziej zajmuje uroda miasta poprzecinanego kana?ami.
Tu na ka?dym kroku toczy si? heroiczny bój z wszechobecn? wod?. Tu nie ma piwnic, a dworzec kolejowy wzniesiono na tysi?cach drewnianych pali wbitych w dno morza. Kamienice stylowe, mo?e troch? podobne do tych w Gda?sku, ale przecie? taki jest w?a?nie koloryt hanzeatyckich portów. Nie dodaje tego kolorytu rozdeptana guma do ?ucia, która zamieni?a bruki i chodniki w nakrapian? na bia?o, wprasowan? i nie do zdj?cia mozaik? w?tpliwie apetyczn?. Potem siadamy w knajpce, by co? zje?? i wypi? kufelek bocka - piwa mocnego i ciemnego, jak tutaj mówi? - czerpanego z dna beczki. Jest podawane pó?n? jesieni? i zim?, a smakuje wybornie.
Nocujemy w Delft - rodzinnej miejscowo?ci wielkiego Vermeera, i gdy rano przecieramy zaspane oczy, wida? krajobraz bajkowy. Ma?a bombonierka, kolorowe cacuszko, po którym prawie wszyscy poruszaj? si? na rowerach. Cykli?ci mog? czu? si? jak w raju, tutaj s? najbardziej uprzywilejowanymi u?ytkownikami dróg. Mnóstwo m?odzie?y - Delft to spory o?rodek uniwersytecki. Na rynku przed?wi?teczny kiermasz, podjadamy kanapki z ?ososiem i s?uchamy opowie?ci o zimie, która raz na kilka lat ?cina tutejsze kana?y. I wtedy pono? wszyscy przypinaj? ?y?wy i mkn? przez o?nie?ony pejza?, jak z Andersena.

A wieczorem gramy dla Polaków w Utrechcie i po mi?ym spotkaniu -zabieraj? nas do Brukseli, gdzie nazajutrz kolejny koncert.
Na szcz??cie jest troch? wolnego czasu. Z zachwytem ogl?damy Grand Place, kosztujemy kilku z kilkuset gatunków piwa, jakie tutaj warz?. Mnie osobi?cie najbardziej zasmakowa?o ciemne, esencjonalne, z domieszk? zió?, produkowane przez zakon trapistów. Ale cierpkie, wi?niowe krieg tak?e nie do pogardzenia. Zenek ?upina, miejscowy organizator, wiezie nas do Waterloo. Po uiszczeniu 200 belgijskich franków, warto?ci mniej wi?cej 20 z?otych, podziwiamy niezwykle ciekawy spektakl. Makieta napoleo?skiej przegranej bitwy rozb?yska kolorami, pokazuj?c pozycje poszczególnych wojsk, punkty zdobywane czy ju? zaj?te, kontrataki i odwroty, gdy na ekranie wy?wietlane s? informacje, co si? dzieje. Daje to niezwykle sugestywn? i plastyczn? wizj? zmaga? i równocze?nie ?wiadomo??, ?e ma?y Korsykanin by? o krok dos?ownie od sukcesu. Jak wtedy wygl?da?aby dzisiejsza Europa? Któ? to wie.
A my pod??yli?my z Brukseli do Niemiec, by tam pokol?dowa? (uroczy op?atek w naszej ambasadzie w Kolonii), pogaw?dzi? z rodakami, którzy potrzebuj? tych rozmów, jak si? zdaje, i piosenek o tym, co za par? dni - o bia?ym Bo?ym Narodzeniu.



powrót do listy felietonów
powrót do publicystyki