Andrzej Sikorowski

MÓJ DZIENNICZEK POLSKI

Niedziela, 20 listopada


Ludzie po maturze wiedz? (czy aby na pewno?), ?e Henryk Siemiradzki by? malarzem. Kilku dorzuci mo?e, ?e to autor wielkich historycznych scen, jak na przyk?ad ?Pochodnie Nerona?. Istnieje jeszcze prawdopodobie?stwo, ?e ten i ów, szczególnie za? krakus, zakonotowa? kurtyn? Teatru im. J. S?owackiego p?dzla wspomnianego twórcy.

A ja chc? dzisiaj rzuci? par? s?ów o jego ulicy, która na zawsze pozostanie równie? moj? - ulic? mojego dzieci?stwa, ulic? mojej m?odo?ci. Wszak do dzi? w mieszkaniu pod numerem 25 odwiedzam mam?. Ka?da chodnikowa p?yta, ka?de okno, ka?da brama z czym? si? kojarzy. Na pocz?tku lat 50. wyboist? jezdni? porusza?y si? niemal jedynie radiowozy milicji, która tu znalaz?a swoj? siedzib?. Przerywali?my zatem na moment kopanie pi?ki, by przepu?ci? pojazd. Zim? czatowali?my na ?y?wach za rogiem przy Lenartowicza, by dopa?? zderzaka i podholowa? si? do Karmelickiej. W ogrodzie na ty?ach milicyjnego kasyna rós? ogromny orzech, jego owoce str?ca?o si? rzucaj?c grubym kijem.

Na kasztan, który niedawno leg? pod toporem, wspina?em si? i siedzia?em w rozwidleniu konarów w g?stwinie li?ci kilka metrów nad ziemi?, obserwuj?c przechodniów. Tu mieszkali towarzysze przeró?nych zabaw, tu zaci?ga?em si? suchymi kawa?kami dzikiego wina, a pó?niej podkradanymi ojcu papierosami. Tu stosowano swoisty uliczny kodeks reguluj?cy zasady star? mi?dzy czupurnymi m?odzikami. Obowi?zywa?o ?solo?, czyli bitka jeden na jednego w obecno?ci ?wiadków, którzy pilnowali walki. U?ywali?my jedynie pi??ci, kopniaki, zapasy uznaj?c za szmaciarstwo. Wyci?gni?cie no?a by?o niemo?liwe, bo nikt z takim przedmiotem po prostu nie chadza?. Nie startowa?o si? do zaj?tej dziewczyny, szanuj?c rywala, który zrobi? to wcze?niej.

Od ?obzowskiej moj? ulic? zamyka? gmach pogotowia ratunkowego - dzi? porodówki. To z podwórza owej instytucji dwóch naszych kolesiów uprowadzi?o karetk?, by po d?ugiej je?dzie na sygnale porzuci? j? w Nowej Hucie. Pod jedenastym mieszka?a Zofia Lewartowska, dziennikarka zwi?zana z ?Echem Krakowa?. Jej sublokatork? by?a Irena Tetelowska, prasoznawca - zgin??a w s?ynnej ongi? katastrofie lotniczej ko?o Zawoi. Dalej wybitny malarz Emil Krcha. Z jego synem studiowa?em filologi?. Pod 23 profesor krakowskiej ASP, grafik Piotr Kunce, z którym ?azi?em po dachach, penetruj?c strychy i robi?c zadymy.

Nie my?lcie, ?e aspiruj? do miana prekursora chuliga?skich zamieszek. Nasze zadymy polega?y na podpalaniu zwini?tej w ciasn? rolk? ta?my filmowej okr?conej papierem. Gdy rurka zajmowa?a si? p?omieniem, przydeptywa?o si? j? gwa?townie - przechodzi?a w stan tlenia, wydzielaj?c k??by cuchn?cego, g?stego dymu.

W tej samej co Piotr kamienicy znale?li chwilowe schronienie Lidia i Jerzy Skar?y?scy - wspomina?em ju? ten fakt. Pod numerem 17 na wysokim parterze egzystowa? Janusz Maria Brzeski, wybitny plastyk, wspó?twórca filmowej awangardy, autor ?Przekrojowej? winiety. Dawno temu naro?nik z Karmelick? nale?a? do guru modernistów, czyli Stanis?awa Przybyszewskiego. Wraca? pewnie nieraz do swojej przystani, która wtedy jawi?a si? ko?cem ?wiata. Wszak za Alejami Trzech Wieszczów by?y ju? tylko pola.

A mój dom - có? za parada orygina?ów, co za przegl?d ?rodowisk. Na ostatnim, trzecim pi?trze pa?stwo Piaseccy. On dyrektor Biblioteki AGH, ona urocza, fertyczna, do ko?ca elegancka dama. Syn pa?stwa P., jak mawiali?my konfidencjonalnie, wzi?? sobie za ?on? jedn? z cór Jerzego Turowicza. Fotografowa?, robi? kola?e, na tamte czasy mocno szokuj?ce - wyjecha? do Szwecji. Ta sama kondygnacja, drzwi obok. Wybitny specjalista od silników spalinowych, profesor Politechniki Krakowskiej Czes?aw Kordzi?ski. U?miechni?ty tajemniczo przemyka? do zaparkowanej pod bram? syrenki. Ma??onka pana Czes?awa reszt? swych chwil sp?dzi?a otoczona go??biami i w?asnym szale?stwem. Na parterze male?ka pani Krzyszta?owiczowa - pianistka i nauczycielka gry na tym instrumencie. Obok pa?stwo Szumcowie. Micha? - g?owa domu - znosi? z okolicy przeró?ne szpeja, które pó?niej segregowa? i naprawia? na drewnianym balkonie od strony podwórza, przeklinaj?c dzieciarni?, ?e zak?óca nawo?ywaniami jego spokój. Wszystkie kataklizmy i wszystkich niemal przetrwa? dozorca Józef Sacha. Gdy odwiedzam stare k?ty, schodz? do piwnicy, by go spotka?, siedz?cego w?ród niezliczonych drewnianych przedmiotów, które mozolnie r?bie na krótkie patyczki i tworzy z nich kó?ka na podpa?k?.

Moja ulica to prywatny sklep spo?ywczy Bigaja, to ?lizgawka na milicyjnym dziedzi?cu, to znane na pami?? zakamarki, to korowód ludzi. Kawa? ?ycia, jaki tu zostawi?em.



powrót do listy felietonów
powrót do publicystyki