Andrzej Sikorowski

MÓJ DZIENNICZEK POLSKI

Niedziela, 18 lutego


Nairobi. Stolica Kenii jest oddalona od zerowego równole?nika o mniej wi?cej 200 kilometrów. Wysokiemu po?o?eniu (1600 m n.p.m.) zawdzi?cza wyborny klimat. Rze?kie poranki i wieczory, temperatura w ci?gu dnia nieprzekraczaj?ca 28 stopni zdecydowanie odró?niaj? ów rejon od wilgotnego i dusznego tropiku. Podczas zwiedzania miasta nale?y jednak pami?ta? o nakryciach g?owy, bowiem s?oneczne promienie padaj? prawie prostopadle i o poparzenia nietrudno.
Zwiedzanie jest samochodowym rajdem z dwoma przystankami: pod pomnikiem Kenyatty z widokiem na mauzoleum ukochanego przywódcy oraz na wzgórzu, z którego roztacza si? panorama metropolii. Centrum stanowi skupisko nowoczesnych budynków
- hoteli, banków, ambasad podobnych do siebie na ca?ym ?wiecie. G??bsza natomiast penetracja ulic, wizyta na bazarach jest niemo?liwa. Miejscowi przewodnicy nie mówi? nic o zagro?eniu, jakie stwarza bia?ym samotna w?drówka, raczej próbuj? t?umaczy?, ?e targowy folklor to nic ciekawego. Wci?? odnosz? wra?enie, ?e za wszelk? cen? usi?uj? izolowa? nas od prawdziwego oblicza ponurej i biednej rzeczywisto?ci. Rzut oka w mijane pasa?e i podwórka, jakie? prze?wity mi?dzy domami, pozwala ujrze? inny ?wiat niemaj?cy nic wspólnego z kultur? wie?owców.
Jomo Kenyatta jest uwa?any za wyzwoliciela spod brytyjskiego panowania, wszystko tutaj nosi jego imi?, wymawiane z wyra?nym nabo?e?stwem. Miejsca spoczynku premiera i pierwszego prezydenta niepodleg?ej Kenii nie wolno pod ?adnym pretekstem fotografowa?. Zakaz t?umacz? miejscowymi wierzeniami. Przeciw obiektywom skierowanym w ich stron? protestuj? tak?e ?ywi, chyba ?e wcze?niej zostanie uzgodniona zap?ata - wtedy problem znika.
Niewielk? wysp? wspó?czesnej architektury otacza architektura tak?e wspó?czesna, tylko ?e w afryka?skim wydaniu. To nieko?cz?ce si? morze byle jak skleconych chat, bud, baraków, ruder pokrytych falist? blach?, owi?zanych drutem, pozbawionych cz?sto szyb i drzwi, zasypanych stertami ?mieci, po?ród których kr??y ptactwo domowe, psy, koty, gdzie na sznurkach suszy si? pranie, gdzie hasaj? umorusane dzieciaki.
Pytany o to wszystko, kierowca naszego wehiku?u wije si? jak piskorz, ale nie umie wyt?umaczy? takiego stanu rzeczy, tak samo jak za ?adne skarby nie poda przybli?onej ?redniej p?acy w tym kraju. A mo?e nie chce, by?my skonstatowali, ?e napiwek, jakim obdarzymy go na po?egnanie, to wi?cej ni? owa ?rednia? Trudno zg??bi? kenijsk? codzienno??, b?d?c od niej odseparowanym.
Krótkie zakupy w supermarkecie pozwalaj? zapozna?
si? z cenami podstawowych artyku?ów, ale te? czarnych klientów niewielu, s?dz?, ?e zaopatruj? si? w miejscach, do jakich nie mamy dost?pu. Nabywamy owoce i alkohol b?d?cy odtrutk? i ?rodkiem dezynfekuj?cym. Przyzwoite tutejsze piwo tusker kosztuje w sklepie dolara. Produkuj? je od 1922 r., nosi nazwisko jednego z za?o?ycieli browaru. Nieszcz??nik zgin?? stratowany przez s?onia, którego czarny ?eb z bia?ymi k?ami zdobi etykiet? napoju.
Kenia jednak to nie ludzkie skupiska, to przede wszystkim parki i rezerwaty, to bezkresne zielone przestrzenie, b?d?ce od stuleci naturalnym ?rodowiskiem ca?ego niemal atlasu zwierz?t i ro?lin. Nie podejmuj? si? trudu opisania tych wszystkich odmian akacji, palisandrów, drzew kandelabrowych, baobabów - wiem jedynie, ?e zainteresowane ogródkami domowymi nasze panie co chwil? wpada?y w zachwyt i wykrzykiwa?y egzotyczne nazwy z zazdro?ci?, któr? daje ?wiadomo??, ?e pod Tatrami nigdy takich okazów nie wyhodujemy.
Nie zamachn? si? tak?e motyk? na s?o?ce, by relacjonowa? spotkania ze zwierz?tami. W obecnych czasach, siedz?c wygodnie w fotelu, mo?na obejrze? na kana?ach geograficznych wszystko z bliska, by? w centrum polowa?, ?ledzi? dramaty, jakie przyroda funduje bez przerwy. Mam t? jednak satysfakcj?, ?e wiele takich akcji widzia?em na w?asne oczy i uwieczni?em na zdj?ciach.
Nie zapomn? obserwacji stada lwów, posilaj?cych si? dorodn? antylop? gnu. Wokó? nich kr??y?a gromada hien. Najedzone wielkie koty jeden po drugim opuszcza?y majestatycznie miejsce biesiady, hieny za? zacie?nia?y kr?g z coraz wi?ksz? nadziej? na resztki z pa?skiego sto?u. Jednak przeliczy?y si?. Ostatni ob?artuch, zazdrosny o jad?o, postanowi? oddali? si?, taszcz?c w pysku solidny jeszcze kawa? ofiary. Przedefilowa? o kilkana?cie metrów od jednego z naszych terenowych aut.
Sfotografowa?em s?py po?ywiaj?ce si? resztkami zebry, ale przecie? uwieczni?em sceny znacznie mniej przykre. A to koloni? marabutów na wysokim drzewie, a to przepi?kne ?urawie koroniaste, wsz?dobylskiego miejscowego szpaka ubarwionego znacznie pi?kniej ni? ten z naszych parków i ogrodów.
Zaszczepiony w kraju na ?ó?taczk?, ?ykaj?cy jaki? medykament przeciw malarii, ?pi?cy pod moskitier?, czu?em si? zupe?nie bezpiecznie mimo blisko?ci przeró?nych jadowitych stworze?. Widzia?em w Serengeti niebieskie pude?ka zawieszone na krzewach. Przewodnik obja?nia?, ?e to chemiczne pu?apki na muchy tse-tse. Zapytany o cz?stotliwo?? zachorowa? na ?pi?czk? roznoszon? przez te owady, odpar?, ?e jest znikoma. Odradzaj? picie wody z kranu, mycie w niej z?bów, ale przecie? z tej samej wody robili kostki lodu wrzucane do whisky, któr? s?czyli?my nieraz.
Na Sn Lance jad?em na ulicy co?, co sprzedawca pakowa? w kartki wydarte z ksi??ki le??cej obok. Do dzi? nie umiem nazwa? "przysmaku". W Kenii podawa?em r?k? Masajom, którzy do czy?ciochów nie nale?? i nie bieg?em potem od razu do lekarza. Jednak o Masajach i przekraczaniu równika w nast?pnym "Dzienniczku".



powrót do listy felietonów
powrót do publicystyki