Andrzej Sikorowski

MÓJ DZIENNICZEK POLSKI

Niedziela, 25 lutego


Pierwszy raz w ?yciu zobaczy?em to zjawisko dziesi?? lat temu w Australii. Otó?, woda sp?ywaj?ca w klozetowej sp?uczce kr?ci?a si? w lewo, czyli odwrotnie ni? ruch wskazówek zegara. Powiedziano mi, ?e to kwestia obecno?ci na po?udniowej pó?kuli, co przyj??em z lekkim niedowierzaniem. Ale te? sprawdza?em skrupulatnie podczas ka?dej wizyty w przybytku nie chcia?o by? inaczej. Moja wiedza z zakresu fizyki czy te? ?ci?lej geofizyki by?a jednak znikoma - takiemu stanowi rzeczy musia?em po prostu da? wiar? i kropka.
Kilkana?cie dni temu, w drodze do rezerwatu nad jeziorem Bogoria, przekracza?em równik. Oprócz pami?tkowych zdj?? przy tablicy wyznaczaj?cej to miejsce, bra?em tak?e udzia? w tzw. próbie wody, czym? do?? banalnym, ale jak?e obrazowym eksperymencie potwierdzaj?cym niebywa?e zupe?nie dzia?anie ziemskiego magnetyzmu. Otó? sympatyczna Murzynka nape?ni?a lejkowate naczynie czyst? wod? wrzuci?a do? s?omk? i odetka?a odp?yw. ?d?b?o zawirowa?o w praw? stron?. Pó?niej zrobili?my kilkana?cie kroków na po?udnie, przekraczaj?c magiczn? lini? zero, i trawka obraca?a si? w przeciwnym kierunku. Powtarzam - kilkana?cie kroków! Na równiku ruch wirowy usta?!
Patrzy?em na to, jak na czarodziejsk? sztuczk?, nie maj?c poj?cia, ?e w identyczny sposób reaguj? ro?liny pn?ce, oplataj?c pnie drzew w prawo lub w lewo w zale?no?ci od tego, na jakiej pó?kuli naszego globu rosn?. Mieszka?cy tych ziem dawno ju?, czyni?c podobne obserwacje, wyznaczali wektor swoich w?drówek.
Gospodarzami rozleg?ych p?askowy?ów Kenii i Tanzanii mo?emy ?mia?o mianowa? Masajów. Jako jedyni bodaj opieraj? si? cywilizacji, piel?gnuj? wierzenia i zwyczaje, tak?e j?zyk. S? pasterskim narodem koczowników - przemieszczaj?c si? cz?sto, zakodowali w genach umi?owanie swobody terytorialnej. Granice wyznaczone przez administracje wymienionych krajów nie maj? dla nich znaczenia. Uda?o si? wprawdzie wyprowadzi? ten dumny i bitny lud ze ?cis?ych rezerwatów przyrody, ale trudno oprze? si? wra?eniu, ?e po?ród wielu plemion egzystuj?cych na tych obszarach, to w?a?nie Masajowie s? ich prawdziw? wizytówk?.
Niezwyk?e smukli, strzeli?ci, pos?gowi, malowniczy, w kolorowych tkaninach, jakimi si? owijaj?, wyrastaj? z oceanu zieleni jak drogowskazy na pustkowiu, sygnalizuj?c, ?e tu? obok pas? si? stada, ?e tu? obok jaka? wioska. M??czy?ni podparci cz?sto w?óczni?, z zatkni?tym za pas obowi?zkowym ostrym, podobnym do krótkiego obosiecznego miecza no?em, z charakterystyczn? drewnian? pa?k? z wygi?t? grubsz? stron? i misternie nieraz zdobion? r?koje?ci?. Mówi?, ?e stanowi symbol m?sko?ci, ale forma przedmiotu, jego wywa?enie i twardo?? ka?? zaliczy? go do broni. Na przedramionach i ?ydkach liczne bransolety - ozdoby z ko?ci i koralików zdobi? tak?e szyje oraz w odra?aj?cy sposób deformuj? ma??owiny uszne. Podziurawione licznymi kolczykami, stanowi? nieraz wspomnienie tego, co ka?emy my? naszym milusi?skim.
Wizyta w masajskiej osadzie jest ci??k? prób? dla powonienia. Kilka lub kilkana?cie chat skleconych z b?ota i krowiego nawozu otacza grz?ski, bagnisty p?ac, gdzie noc? trzyma si? sp?dzone z pastwisk byd?o. Wszystko ogrodzone p?otem z kolczastych krzewów - zapor? przed drapie?nikami. W tutejszej codzienno?ci prawdziwym pomnikiem jest lew. Najwi?kszy wróg i przeciwnik budz?cy szacunek, ale te? stanowi?cy prawdziwe wojownicze wyzwanie. Witaj? nas wi?c lwim ta?cem, polegaj?cym na przeró?nych podskokach, którym wtóruj? gard?owe porykiwania imituj?ce d?wi?ki wydawane przez wielkie, p?owe koty.
Potem nast?puje czas zwiedzania i handlu. Wszystkiemu towarzysz? roje much oblepiaj?cych dos?ownie bu?ki dzieciaków jakby pogodzonych z intruzami. Demonstruj? nam prymitywny sposób rozpalania ognia, a pó?niej chc? koniecznie sprzeda? dwa s?u??ce do tego drewienka za jakie? du?e pieni?dze. Targujemy si? zawzi?cie. Mnie interesuje jednak tylko jeden przedmiot - dzwonek. Zwo?? je zewsz?d i poluj? na autentyczne, b?d?ce w u?yciu, a nie te wyprodukowane dla potrzeb lotniskowych sklepów z pami?tkami. Mówi? wi?c, czego szukam. Po chwili przynosz? pi?kny, metalowy, ze skórzanym plecionym rzemieniem przeci?tym jednym ruchem no?a. Po prostu zdj?ty z szyi jakiej? ja?ówki albo byczka. Nabywam za 15 dolarów. Zach?ceni transakcj? m?odzi ch?opcy znikaj?, by za chwil? pojawi? si? z kolejnymi. Nie tak jednak malowniczymi jak mój, nabyty przed momentem.
Siadamy do samochodów, a przez otwarte okna wdziera si? las r?k z rozmaitymi towarami. Panuje niesamowity zgie?k. Sprzedawcy walcz? ze sob? o lepsze pozycje. Wreszcie zaspokajamy nasz g?ód merkantylny i ruszamy dalej. Przewodnik twierdzi, ?e Masajowie s? d?ugowieczni mimo surowych warunków, w jakich egzystuj?, i skromnej diety, opartej na mleku hodowanych zwierz?t, i ?e zmar?ych wynosz? daleko od domostw, pozostawiaj?c ich cia?a drapie?com. Jak?e wi?c symbolicznie wtapiaj? si? w t? przestrze?, która jest ich ?wiatem.
Przestrze? robi wra?enie i pozwala poj?? fascynacj? Afryk?. Kiedy fotografowa?em o?nie?on? kop? Kilimand?aro, w pami?ci o?y?y literackie strofy sformu?owane za przyczyn? monumentalnej góry. I poczu?em si? wspó?w?a?cicielem jakiej? tajemnicy, mimo ?e dotkn??em zaledwie wycinka Czarnego L?du. A potem nagle zobaczy?em stado spaceruj?cych w trawach naszych bo?ków i pomy?la?em, ?e pewnie wnet wyrusz? na pó?noc, by budowa? u nas swoje letnie gniazda. Pora wraca?.



powrót do listy felietonów
powrót do publicystyki