Andrzej Sikorowski

MÓJ DZIENNICZEK POLSKI

Nidziela, 27 stycznia


Wci?? przecieram oczy ze zdumienia, wci?? si? szczypi?, by sprawdzi?, czy sen to czy jawa, wci?? ulegam w?tpliwo?ciom, ?e mo?e ?le us?ysza?em. Niby nic ju? nie powinno mnie dziwi?, zaskakiwa?, a ju? na pewno nic zwi?zanego z bran??, w jakiej tkwi? prawie 40 lat. A jednak. Popularny program telewizyjny w porze doskona?ej ogl?dalno?ci dokonuje morderczej analizy kwalifikacji m?odziutkiej gwiazdeczki. Wynika z niej, ?e panienka jest dno, ?e o ?piewaniu nie ma bladego poj?cia. Niemal jednog?o?nie factiowcy od muzyki wydaj? werdykt dotycz?cy k?opotów z intonacj?. Gdyby ów eufemizm prze?o?y? na j?zyk potoczny, nale?a?oby stwierdzi?, ?e ?artystka" po prostu fa?szuje. To tak, jakby powiedzie? o kierowcy autobusu: nie umie zmienia? biegów, nie odró?nia peda?u hamulca od sprz?g?a. To tak, jakby zarzuci? pilotowi brak wiedzy na temat dzia?ania sterów. Z t? jednak ró?nic?, ?e o ile ci ostatni musieliby zapomnie? o wykonywaniu zawodu, o tyle niezdolna kobietka wyst?puje, nagrywa, bierze kas?, udziela wywiadów, s?owem -po raz kolejny udowadnia, i? w niektórych dziedzinach mo?na robi? karier?, nie posiadaj?c elementarnych umiej?tno?ci, o talencie ju? nie wspominaj?c.
Po?ow? tygodnia sp?dzi?em w Warszawie. Musia?em podzi?kowa? s?uchaczom radiowej Jedynki za okazane wzgl?dy i sympati?. Wybrali mnie Muzykomaniakiem 2007 roku, czyli najlepszym spoza dziennikarskiego grona prowadz?cym cotygodniowy blok popo?udniowy. I znów kolejne audycje przynios?y porcje nowych do?wiadcze?, SMS-ów, cz?sto wzruszaj?cych, przede wszystkim za? ogromn? satysfakcj? z roboty, nast?puj?c? zawsze wtedy, gdy starania wyra?one s?owami i prezentowanymi nagraniami przynosz? natychmiastowy odzew. Wyg?aszasz zdanie i ju? kto? je komentuje. Palniesz gaf? - b?yskawicz-
na reprymenda. Kiedy chwalony, niesiony fal? powodzenia powiedzia?em, ?e: ?strasznie to mi?e", od razu wytkni?to mi logiczny b??d, jaki filologowi nie przystoi. Pami?tkowa plakietka - metalowy identyfikator z odno?nym tytu?em zawis?a w mojej rupieciarni zwanej ironicznie izb? pami?ci. Wkrótce przyb?dzie tam jeszcze jedno trofeum. Nagrana z córk? p?yta ?Kraków - Saloniki" okry?a si? zlotem. Radoch? mamy oboje wielk?. Maja ze wzgl?dów zrozumia?ych - wszak to jej debiut, ja, bo kr??ek sprzedaje si? w dalszym ci?gu bez ?adnego medialnego wsparcia. Tych piosenek nie t?uk? na okr?g?o we wszystkich stacjach, kolorówki nie staj? w kolejce po wywiady. A sale pe?ne.
Teraz z innej beczki. Powiadaj?, ?e je?h m??czyzna po czterdziestce budzi si? rano i nic go nie boli, to znaczy, ?e umar?. W okrutnym dowcipie jest zawarta, mimo wszystko, rozs?dna refleksja. Nasze organizmy po prostu zu?ywaj? si? z up?ywem czasu i wymagaj? przegl?dów niczym wys?u?one samochody. Wiele testów winno odbywa? si? rutynowo bez wzgl?du na dolegliwo?ci lub ich brak. I tu pope?niamy najwi?cej b??dów, najwi?cej zaniecha?. Cz?sto z trudem prze?amujemy wstyd, gdy lekarz musi ingerowa? w nasz? intymno??. Najlepiej wtedy trafi? na fachowca pe?n? g?b?, psychologa w jednej osobie, ba, przyjaciela. Takim kim? by? dla mnie urolog Wiesiek W?glarz. Licealny kumpel. Kontrole prostaty zamieni? w pogaw?dk? o szkolnych czasach, o niebie i chlebie, a przecie? meritum sprawy podc^no profesjonalnym ogl?dzinom. Wiesiek ??czy? wiedz? lekarsk? z taktem, kultur?, cierpU-wo?ci?, których to przymiotów deficyt jest niemal wszechobecny. Trudno o nim pisa? w czasie przesz?ym. Odszed? jeszcze jeden z naszej paczki. Pozosta?a pami?? i niewzruszona pewno??, ?e z mojego krakowskiego pejza?u uby? kto? bliski.



powrót do listy felietonów
powrót do publicystyki