Andrzej Sikorowski

MÓJ DZIENNICZEK POLSKI

Niedziela, 7 wrze?nia


Po trzydziestu latach (bywania w Grecji) mog? powiedzie?, ?e jestem w niej zakotwiczony. Moje drugie, obok podkrakowskiej Rz?ski, miejsce na ziemi znajduje si? w Raflnie, miasteczku odleg?ym o 25 km w linii prostej od centrum Aten, na wschodnim brzegu pó?wyspu, na którym rozlokowa?a si? stolica Hellady. Z tarasu wida? wszechobecn?, lazurow? to?, hen, daleko wysp? Ewie, z lewej strony port z nabrze?em, gdzie pe?no tawern i sklepów z owocami morza. Zerkam w telewizor, bo olimpiada, ale przecie? nie mog? oderwa? oczu od niewiarygodnego landszaftu z ?aglówkami b?d? wi?kszymi p?ywaj?cymi jednostkami, tn?cymi fale niemal na wyci?gni?cie r?ki.
Noc? widok o?wietlonego statku pod oknami powala. Igrzyska, jako zawzi?ty kibic ?ledzi?em mimo wszystko z uwag?, a postawa Polaków nie zaskoczy?a mnie zupe?nie ani na plus, ani odwrotnie. Nie nale?? bowiem do grona nawiedzonych ?urnalistów, dla których liczy si? wy??cznie medalowy sukces. Oni ca?kowicie wypaczaj? ide? sportu, miast j? propagowa? i przybli?a?. Zachowuj? si? tak, jakby wielkie imprezy organizowano wy??cznie dla nich. Uporczywych pyta? o to, ile b?dzie medali i kiedy si? pojawi?, nie mog?em ju? s?ucha?. Nie dociera do ignorantów, ?e pi?kno zmaga? polega na tym, ?e nigdy nie wiadomo, jakim rezultatem si? zako?cz?. Oczywi?cie zdarzaj? si? fenomeny typu Jele-
na Isinbajewa, przerastaj?ce reszt? o epok?, ale i jej, do diab?a, teoretycznie mo?e z?ama? si? tyczka, albo zlecie? but podczas rozbiegu, o sk?pym kostiumie nie wspominaj?c. Na t? ostatni? ewentualno?? nawet po cichu zawsze licz?. Wszystko to, co dzia?o si? w Pekinie, zosta?o zagadane przez pseudofa-ehowców i s?abym dla nas pocieszeniem jest, ?e ich greccy koledzy to tacy sami amatorzy.
Tymczasem Grecja zesz?a na psy, ale w pozytywnym sensie. Otó? coraz wi?cej tu prywatnych, zadbanych rasowych czworonogów, trzymanych w domach, wyprowadzanych na spacer, piel?gnowanych z pietyzmem i atencj?. Moje pierwsze wizyty w ojczy?nie ma??onki by?y traum? wynikaj?c? z konieczno?ci obserwowania obcesowego i podmiotowego traktowania zwierz?t. Cz?sto wtedy cytowa?em w my?lach Kazimierza Grze?kowiaka i jego: ?Ani tego w?o?y? w garnek, ani nie da si? wydoi?". Przys?owiowy Azor egzystowa? przy budzie w roli niczyjego, zabiedzonego i zapchlonego w?óczykija. A dzisiaj moja Rafina i okolice oblepione powielonym zdj?ciem ukochanej psiny, która zgin??a zrozpaczonym w?a?cicielom. Wi?c g?osz? swój ból, podaj? adres i telefon, obiecuj? nagrod?. Taki portrecik znalaz?em nawet w?ród og?osze? parafialnych w ko?ciele. I na tym w?a?nie, a nie na fast foodzie i dost?pie do Internetu, polega moim zdaniem europejska wspólnota.



powrót do listy felietonów
powrót do publicystyki