Andrzej Sikorowski

MÓJ DZIENNICZEK POLSKI

Niedziela, 23 listopada


Andrzeja Kneifla - radc? Ambasady RP w Pekinie - pozna?em dawno temu w krakowskiej telewizji. Sp?dzi? w niej wiele Lat, by pó?niej obj?? funkcj? szefa WOT-u, czyli warszawskiego o?rodka owej firmy. Z piastowanego stanowiska pogoni? go Bronis?aw Wildstein za to, za co obecni rozliczacze goni? wszystkich urodzonych w niew?a?ciwym czasie. Sam pewnie mia?bym u nich niewielkie szanse, jako etatowy pracownik TVP w latach 75-76, czyli ska?ony komun?, przesi?kni?ty z?ym my?leniem, po prostu facet minionej epoki. Ale te? flirtowa? mój imiennik z dyplomacj?, sp?dzaj?c czas jaki? na placówce w Pradze. B?d?c zreszt? dzieckiem dyplomaty, dzieci?stwo wiód? w NRD, w Finlandii, by trafi? na studia do Moskwy-jeszcze jeden karygodny minus w ?yciorysie. Siedzimy wi?c w go?cinnym, rodzinnie ciep?ym domu Kneiflów, przy suto zastawionym stole i obmy?lamy tras? moich z ?on? peregrynacji po Pa?stwie ?rodka. Wychodzi na to, ?e trzeba Lecie? do Kantonu, by Lizn?? nieco po?udniowo-zachodnich Chin odmiennych cho?by tylko przez klimat, pejza?e, przez kuchni? uwa?an? za najlepsz? w tym ogromnym kraju. Trzygodzinna podró? przenosi nas w 25-stopniowy wilgotny czas do kolonialnej dzielnicy zbudowanej na wyspie Shamian, op?ywanej przez rzek? Per?ow?, gdzie mie?ci si? polski konsulat. Jego szef Piotr Stawi?ski okazuje si? uroczym gospodarzem, a chwile tam przegadane ucz? lepiej ni? przewodniki i foldery. Kolacj? spo?ywamy w zaprzyja?nionej restauracji, i wierzcie, to chyba jeden z najsmaczniejszych posi?ków w ?yciu. Zatem krewetki pieczone w li?ciach herbaty, ryba nieznanej nazwy przypominaj?ca z pyska kaczy dziób, wreszcie legendarna kaczka, której sposób przyrz?dzania i podania tak ró?ni si? od przyj?tego u nas, ?e go opisz?. Otó? upieczonego ptaka porcjuj? na naszych oczach, odkrawaj?c najpierw plastry chrupi?cej skóry z cieniutk? warstw? t?uszczu. Pó?niej tn? reszt? mi?sa, uk?adaj?c to wszystko na osobnych talerzach. Pojawiaj? si? równie? niewielkie placuszki podobne do rodzimych nale?ników, tak?e paseczki surowej zieleniny i rozmaite sosy. Na wspomnianym placuszku k?adziemy wi?c wpierw plaster skórki, nast?pnie soczyste mi?so, potem dodatki, zwijamy wszystko w rurk? i niebo w g?bie. Popijamy ca?o?? miejscowym piwem, na którym pisz?, ?e ma 5 procent, ale w t? informacj? nie wierz?. Wypicie dwóch wielkich butli nie powoduje ?adnej reakcji, nawet u dam. Chi?czycy dumni s? ze swej wódki i proponuj? j? przy ka?dej okazji. Jest to ciecz o zapachu lakieru do paznokci i smaku politury. Wiem - próbowa?em i przyrzek?em sobie - nigdy wi?cej. Wychodzimy w kanto?sk? ciep?? noc, za rzek? t?tni ogromne miasto - na jego bazarach wyl?dujemy nazajutrz, by targowa? si? zawzi?cie o kilka ?julków", jak nasi ?argonowo nazywaj? chi?skie juany, i próbowa? zrozumie? co? z tego gwarnego mrowiska zanim zanurzymy si? w krajobrazy. Ale to ju? inna opowiastka. Natomiast go??bki Jagi Kneiflowej i tak s? najlepsze na ?wiecie.



powrót do listy felietonów
powrót do publicystyki