Andrzej Sikorowski

MÓJ DZIENNICZEK POLSKI

Niedziela, 24 wrze?nia


Zmagania olimpijskie ca?kowicie poch?on??y moj? uwag?. Trudno wprawdzie ?ledzi? je na ?ywo - ró?nica czasu ka?e bowiem "zarywa?" noce, ale telewizja powtarza wszystko skrupulatnie, wi?c jestem na bie??co. Niezwyk?e to widowisko. Po imponuj?cym swym rozmachem otwarciu ruszy?a prawdziwa sportowa machina. Zawody ogl?daj? nieprzebrane t?umy i je?li nie dziwi? komplety na trybunach p?ywalni (narodowy niemal sport Australijczyków) czy królowej sportu
- lekkiej atletyki, to przecie? zaskakuje liczba zwolenników ?ucznictwa, szermierki, zapasów itd. Widownia szaleje, gdy startuj? mieszka?cy antypodów, ale te? gor?co dopinguje wszystkich zawodników, dzi?kuj?c im za trud, wysi?ek, walk?, emocje.

Pierwsza zapami?tana przeze mnie olimpiada odby?a si? w Melbourne, czyli tak?e w krainie kangurów. Jak kangur skoczy?a tam w dal El?bieta Krzesi?ska, zdobywaj?c jedyne dla Polski z?oto. Nie odst?powali?my od trzeszcz?cego radioodbiornika, z którego g?os Bogdana Tomaszewskiego próbowa? wyczarowa? obraz stadionu, przybli?y? atmosfer? rywalizacji. Ten g?os towarzyszy? pó?niej sukcesom Krzyszkowiaka w Rzymie, naszych wspania?ych sprinterek w Tokio i zawsze b?dzie mi si? kojarzy? z wielkim sportem. Sportem - stylem ?ycia wed?ug zasady fair play, sportem, w którym szanowa?o si? przeciwnika, a nade wszystko umia?o z honorem przegrywa?. Czy obecni politycy, obrzucaj?cy si? b?otem, pami?taj? co? z tamtych czasów? Chyba nie, w ka?dym razie nie akceptuj? ?adnej pora?ki i d??? do wyeliminowania rywali za ka?d? cen?. Nawet cen? utraty twarzy.

Ale wró?my do igrzysk. Pami?tne zwyci?stwo naszych siatkarzy nad dru?yn? Zwi?zku Radzieckiego, daj?ce ekipie Wagnera z?oty medal w Montrealu, ogl?da?em w Sztokholmie. By?em wtedy w pracy - szefowa?em urodziwym sprz?taczkom hotelu Mornington - zamkn??em si? wi?c w jednym z wolnych "numerów" i zakaza?em przeszkadza?. I tylko okrzyki rado?ci dochodz?ce zza drzwi zdradza?y obecno?? zawzi?tego kibica. Kiedy w Moskwie tyczkarz Kozakiewicz zdobywa? mistrzowski tytu? i pokazywa? znanego mi od dzieci?stwa "wa?a", nazwanego pó?niej eufemistycznie gestem Kozaka, ko?ysa?em w wózku kilkumiesi?czn? córk?. Pusty zupe?nie stadion w Barcelonie podziwia?em rok przed igrzyskami podczas zimowego rejsu statkiem dooko?a Europy. Z medali w Atlancie radowa?em si? w Grecji.

Tak wi?c s? olimpiady cz??ci? mego ?ycia. S? tak?e powodem refleksji natury ogólnej. Nie wiem, czy istnieje lepsza okazja, by dostrzec nieprawdopodobny post?p technologiczny, jaki dokona? si? w ci?gu lat. To, co dzi? wyprawia przemys? sportowy, przypomina filmy z gatunku s.f. Tak?e przekaz zawodów doprowadzono do niebywa?ej perfekcji. Siedz? w wygodnym fotelu i widz? wszystko w wielu planach, tak?e w zwolnionym tempie, otrzymuj? wszystkie mo?liwe informacje o czasach, punktach, wagach, statystyce. Sporo mówi si? o tym, ?e wielkie pieni?dze zabijaj? zamys? i idee twórców pierwszych olimpiad. Zgoda. Ale przecie? wzruszam si? za ka?dym razem, gdy widz? Polaków na najwy?szych po-
diach, prze?ywam ich ?zy i szcz??cie. Dlatego raduje mnie sukces Roberta Korzeniowskiego, Renaty Mauer, dwójki wio?larskiej, miotacza m?otem.

Zawody trwaj?, zatem medali jeszcze przyb?dzie. A je?li nie, trudno, wszak to tylko sport. I ca?e szcz??cie, ?e nie mo?na nic przewidzie?, ca?e szcz??cie, ?e nie ma pewniaków. Na tym polega urok wspó?zawodnictwa. Nie pojmuj? wci?? tej prawdy moi ukochani dziennikarze sportowi, utyskuj?c, gdy nie ma sukcesu. Mia? przecie? by?, powiadaj? i n?kaj? trenerów zb?dnymi pytaniami. Mia?, ale znale?li si? lepsi, silniejsi, odporniejsi psychicznie. Przy okazji trwa festiwal katowania polszczyzny. Wiele razy oburza?em si? na t? indolencj?, a? tu wczoraj w najs?ynniejszym bodaj teleturnieju zobaczy?em nauczyciela j?zyka polskiego, który nie wiedzia?, kim dla Kazimierza Wielkiego by? W?adys?aw ?okietek. Dyrektorowi szko?y zatrudniaj?cej delikwenta gratuluj?, uczniom wspó?czuj? z ca?ego serca. Mo?e byli nimi kiedy? obecni mistrzowie mikrofonu? Bo na pewno nie wspomniany wy?ej z?oty chodziarz. Ale on jest z Krakowa.



powrót do listy felietonów
powrót do publicystyki