Andrzej Sikorowski

MÓJ DZIENNICZEK POLSKI

Niedziela, 2 marca


Wróci?em z tropiku. Z ?alem zostawia?em nieustaj?ce, gor?ce i wilgotne lato, które panuje w Ballito. Po?o?ony nad Oceanem Indyjskim kurort o nazwie pochodz?cej z j?zyka w?oskiego (pi?eczka) da? mi dwutygodniowe schronienie i oderwa? od realiów przykrytych szarzej?cym ?niegiem. Ale po kolei.

Z londy?skiego lotniska, które zapami?tam na zawsze ze wzgl?du na horrendalne ceny (obrzydliwy hamburger z frytkami kosztowa? 10 funtów), pofrun?li?my do Johannesburga. 11 godzin z okropnym w dalszym ci?gu anglosaskim jedzeniem to dla zdecydowanego przeciwnika awiacji w?tpliwa przyjemno??. Ale pó?niej... ogromny, zbudowany jakby na wyrost, terminal robi wra?enie. Kilometry budynków recepcyjnych, barów, sklepów czekaj? na przybyszów z ca?ego ?wiata.

Jestem jednym z nich, jednym z ch?tnych do podj?cia wyzwania, jakiemu na imi? Afryka. Dotar?em zatem do krainy wiecznie zielonych wzgórz, której wizerunek wykszta?ci?y przeczytane w dzieci?stwie ksi??ki. Wyobra?nia pracuje na zwi?kszonych obrotach, wspomagana pit? na powitanie herbat? Rooibos. Afrykanerska nazwa zio?owego naparu oznacza czerwony busz, a w?a?ciwo?ci s? pono? magiczne. Leczy bowiem alergie, wspomaga prac? mózgu, od?wie?a, orze?wia itd. Dla mnie wstr?tne. Szybko przekonuj? si?, ?e podstawow?, najwa?niejsz? i najmilsz? ciecz? w RPA jest pyszne bia?e wino serwowane z lodówki, kupowane dos?ownie za grosze w ka?dym sklepie.

Jeszcze par? chwil w stalowym pudle i docieramy do Durbanu. Du?e subtropikalne miasto rozci?gni?te wzd?u? pla?y jest zdominowane przez... Hindusów. Przybyli tutaj w XIX w., by pracowa? na plantacjach trzciny cukrowej. W?ród najemnych robotników znalaz? si? notabene Mahatma Ghandi. Dzisiaj przedstawicieli milionowej prawie populacji wida? na ka?dym kroku - opanowali miejscowy handel i stoj? w spo?ecznej hierarchii wy?ej od Murzynów. Ci za? ostatni, trawieni epidemi? AIDS, zdaj? si? jedynie symbolicznymi gospodarzami Czarnego L?du.

W ubieg?ym roku straszliwa choroba u?mierci?a w po?udniowej Afryce 400 tys. osób, czyli mniej wi?cej 1 proc. populacji. Szerzy si?, wci?? chroniona demokratycznymi prawami. Je?li umiera na ni? cz?onek rz?du, opini? publiczn? powiadamia si?, ?e mia? zapalenie p?uc. Od przyjmowanych do pracy nie wolno wymaga? testu na nosicielstwo, by?oby to bowiem ingerencj? w ich prywatno??. Paranoja! Lekarze - w?ród nich wielu Polaków - zak?adaj? podczas zabiegów po kilka par r?kawiczek w obawie przed uk?uciem, zaci?ciem itp. Miejscowi podchodz? do problemu ze specyficzn? filozofi? - jak co? nie boli, to nie istnieje.

Podatek obowi?zuje liniowy, wk?ady bankowe oprocentowane na poziomie 10 punktów. Mo?na by rzec, ?y? nie umiera?. Niemal ?adnych wydatków na energi?, na ubranie, wszelkie owoce na wyci?gni?cie r?ki, ziemia kipi od minera?ów - s?owem raj. Tymczasem konflikt wisi w powietrzu, czai si? na ka?dym kroku. To konflikt mentalno?ci, drastyczna ró?nica w sposobie traktowania ?wiata, podej?cia do codzienno?ci. Przepa?? w moim odczuciu niemo?liwa do zasypania - z?a prognoza dla tego wielkiego i pi?knego kontynentu, jego rdzennych mieszka?ców i przybyszów.

Takimi przybyszami s? Marysia i Sta?. U nich rzucamy kotwic?. W ich go?cinnym domu sp?dz? cudowne chwile. Za oknami szumi ocean, w ogrodzie dojrzewaj? banany i papaje, krzycz? ibisy, ma?py przychodz? na taras, by dosta? jaki? smako?yk. A wewn?trz kawa?ek Polski przywieziony z O?wi?cimia przez par? emigrantów. Wyjechali klasycznie via wiede?ski obóz dla uchod?ców. Odchowali dzieci, doczekali si? wnuków. ?yj? godnie i dostatnio, ale, tak jak wszyscy spotkani na obczy?nie rodacy, mieszcz? si? w s?owach u?o?onej dawno piosenki:



Nie opowiem wam o palmach i owocach

O zarobkach, które wcale nie s? z?e

A dlaczego nasi p?acz? tam po nocach

Tego nie wiem i kto ich tam wie.



O safari, nosoro?cach, ?yrafach i hipopotamach za tydzie?.



powrót do listy felietonów
powrót do publicystyki