Andrzej Sikorowski

MÓJ DZIENNICZEK POLSKI

Niedziela, 22 czerwca


Ulice Krakowa. Przemierzone wzd?u? i wszerz, zapami?tane w najdrobniejszych szczegó?ach. Do jednych mam wi?kszy sentyment, inne kocham mniej - rzecz zrozumia?a. Uwielbiam Kanonicz?, nie wyobra?am sobie spaceru w centrum bez Brackiej, Go??biej, Wi?lnej. Te ostatnie, splecione siostrzanym u?ciskiem, niemal ka?dego roku ?wi?tuj?, jakby dla podkre?lenia swojej wa?no?ci, urody, zacno?ci obywateli tam zamieszka?ych.

A ja obchodz? po cichu ?wi?to jednej, jedynej, najbli?szej sercu, bo rodzinnej, ogl?danej i poznawanej od dzieciaka. To ulica Siemiradzkiego. Wspomniane za? ?wi?to odbywa si? w pami?ci, gdzie zapisane domy i ludzie. Najwcze?niejsze konotacje dotycz? pocz?tku lat 50. Na jezdni mojej ulicy nie by?o jeszcze asfaltu, ale ruchu samochodowego tak?e prawie nie. Od czasu do czasu pojawia? si? milicyjny radiowóz - wyje?d?a? b?d? znika? - w gara?owej bramie ponurego gmachu z czerwonej ceg?y. Zim? czatowali?my na rogu Lenartowicza i gdy pojazd zwalnia?, chwyta?o si? za zderzak, by po zlodzonym ?niegu pomkn?? na prymitywnych ?y?wach, zyskuj?c uznanie m?odszych kolesiów. Jakim wydarzeniem by?o ogl?danie motocykla jawa?! Nie zapomn? tak?e ks. Mali?skiego dosiadaj?cego z fasonem skutera.

Moja ulica to gmach porodówki - dawniej pogotowia ratunkowego. Z parkingu owej instytucji dwaj rówie?nicy, nastoletni amatorzy motoryzacji, zabrali gotow? do akcji karetk? i na sygnale pognali do Nowej Huty. Moja ulica to pe?ne antyków mieszkanie Zofii Lewartowskiej, nie?yj?cej krakowskiej dziennikarki, i pracownia tak?e ju? nieobecnego, wybitnego malarza Emila Krchy. Pod numerem 23 mieszka? przez jaki? czas Jerzy Skar?y?ski. Szczelnie zas?oni?te okna jego parterowego lokum budzi?y nasz? dzieci?c? ciekawo?? i kusi?y niewyja?nion? tajemnic?.

W tym samym domu na ostatnim pi?trze rezyduje od urodzenia profesor naszej ASP, Piotr Kunce. Nale?eli?my do ró?nych harcerskich dru?yn, on do Bia?ej Dwudziestki, ja do Czarnej Trzynastki, nie przeszkadza?o to jednak buszowa? wspólnie po strychach i penetrowa? dachów. Roztacza? si? z nich ?wietny widok na ogród ss. karmelitanek.

Moj? ulic? setki razy przemierza? Jerzy Turowicz. Obserwowa?em cz?sto jego przygarbion? sylwetk?. Szed? w kierunku Karmelickiej i skr?ca? w lewo do Rynku, pewnie do redakcji "Tygodnika Powszechnego". Przy mojej ulicy mieszka? mag, czarodziej, wed?ug niektórych szarlatan M?odej Polski, Stanis?aw Przybyszewski. Moja ulica to klatki schodowe pachn?ce kotami i naftalin?. Moja ulica to wn?trza pe?ne wspania?ych obrazów, to wdowy po uniwersyteckich profesorach, lekarzach, adwokatach, to wymieraj?ca arystokracja obok lumpów i pijaczków.

Moja ulica to schorowane klony i resztka niedawno ?ci?tego kasztana. Wspina?em si? na? wysoko i zgubiony w?ród li?ci, dumny z niecodziennej kryjówki, siedzia?em tam godzinami. Moja ulica - kawa?ek mnie samego. Dlatego cz?sto urz?dzam to prywatne, intymne, osobiste ?wi?to. Ono nic nie kosztuje ani jego animatora, ani w?adz miasta. Obywa si? bez estrady, piwa, fajerwerków, za to z przemi?? ?wiadomo?ci?, ?e nie jest osamotnione. Bo przecie? ka?dy z nas ma tak? swoj? ulic?, wi?c...



powrót do listy felietonów
powrót do publicystyki